piątek, 4 lipca 2014

15. Matematyka serc




[Marina]

Im było bliżej tej lekcji elektronicznej z Krzysiem, tym większy łapał mnie stres. Stres i strach. Bo raz, że nie chciałam wyjść na matoła i nieuka, który banalnych rzeczy nie umie, a dwa to się obawiałam, że on coś pozna, wyczuje, że ja to Marcin, czy też że Marcin to ja. No i zawsze się stresowałam, jak miałam rozmawiać z fajnym chłopcem pierwszy raz. Tak, naprawdę! Wiem, że już z nim gadałam i się śmiałam, ale to zupełnie co innego rozmawiać, będąc Marcinem, a rozmawiać, będąc mną. 

Zerknęłam na zegarek i aż mi serce mocniej zabiło. No ładnie! Trzy minuty, a ja dalej niegotowa, a w pokoju burdel. Wrzuciłam wszystko z powrotem do szafy i zerknęłam do lustra. Idiotka! Co sobie Krzysiek pomyśli, że ja się matmy uczę w czerwonej sukience i szpilkach! Już zdzwonił mój komputer, sygnalizując, że ktoś się chce ze mną połączyć, gdy ja szybko ściągnęłam kieckę i ubrałam zwykły T-shirt i szorty. Zamknęłam jeszcze drzwi na klucz, a siadając przed komputerem starłam czerwoną szminkę z ust. W końcu to tylko matma. Matma i całki.

- Cześć – wydukałam na wstępie i już czułam, jak mi pąsowieją policzki. Powinnam sobie brawo bić za pomysł z tą czerwoną sukienką. Bym wyglądała jak burak albo pomidor. Dobrze, że się opamiętałam w porę.

- Jaka ty jesteś do Marcina podobna – zaczął Krzysiek, uśmiechając się uroczo, chociaż chyba trochę nieśmiało. Ale może mi się tylko zdawało. W każdym razie tak, jak tylko on potrafi. Niech żałują wszystkie fanki Macieja, bo gdzie mu do niego? No, ale ja się zmieszałam. Bo co by to było, gdyby się Krzyś połapał? A on głupi nie jest!

- To mój brat bliźniak – wyjaśniłam więc, ale wiem, że dosyć głupio. Co mam zrobić, jak nie umiem tak szybko mądrze myśleć?

Zamieniliśmy jeszcze kilka uprzejmych zdań, że Marcin sobie tak dobrze radzi w Pucharze Świata, a on, Krzysiek, na Uniwersjadzie i że oboje mamy nadzieję, że dalej im będzie dobrze szło. Zapytał, czy i ja próbuję skakać, ale zaprzeczyłam kategorycznie, mówiąc że to zupełnie nie dla mnie. Bo przecież mu nie mogłam powiedzieć, że umiem, ale mnie to wcale nie cieszy i wcale nie lubię, no nie? Serce by mu pękło. Chociaż, jakbym miała być szczera, to ostatnio mi się nawet czasem podobało. Ale nieważne! Marcin jest skoczkiem, a ja snowbordzistką! Na koniec mnie zapytał, ale to chyba z grzeczności, czy nie jest trudno tak się uczyć wszystkiego po niemiecku.

- Dlatego nie do końca rozumiem tę matmę – odpowiedziałam cicho. – Może byłoby łatwiej, gdybym chodziła na wszystkie lekcje. 

- A nie chodzisz? – zapytał zaraz, a mi zamarło na chwilę serce. Brawo, Marina! Powinni ci przyznać odznakę za wybitny umysł i najdłuższy jęzor na świecie!

- Chorowałam trochę – skłamałam, czując jak się czerwienię. Nawet nie wyobrażacie sobie jak głupio i podle się czułam!

- To jest akurat bardzo proste! Zaraz ci wszystko wytłumaczę – dodał, rozkładając przed sobą notatki. I zaczął mówić i mówić o tych całkach, a potem robiliśmy zadania: pierwsze, drugie, trzecie, dziesiąte, dwudzieste… Nie będę tu streszczać, żeby Was nie zanudzić na amen. Przy trzydziestym pierwszym ćwiczeniu stwierdziłam, że chyba jestem masochistką, bo zaczynałam mieć nadzieję, że kolejne będzie trudniejsze, a Krzysiek mi będzie dłużej wbijał te liczby i wzory do głowy. A tu psikus, że to serio było banalne i raz dwa wszystko zrozumiałam. Chociaż może to Krzyś ma taki talent pedagogiczny? 

- Brawo! Zdolna jesteś jak Marcin – pochwalił mnie na koniec. – Ba! Zdolniejsza!

Spuściłam oczy, żeby nie widział mojego zawstydzenia.

- No co ty! Te całki są proste – uzupełniłam.

- Wiesz… Nie wiem jak to jest po niemiecku, ale po polsku to się na pewno nie nazywa całki – powiedział z lekkim uśmiechem. 

- Nie? A jak?

- Ciągi – wyjaśnił, a ja czułam, że przybrałam kolor buraka albo przejrzałego jabłka. Co on sobie o mnie pomyśli? Ale nim się zdążyłam zestresować, to on uśmiechnął się przyjaźnie, jak gdyby nigdy nic. – Ciągi liczbowe.

Jak jest ciąg po niemiecku to chyba zapamiętam do końca życia!


[Marcin]

Mam bardzo kochaną siostrę, nie ma co. Odkąd tylko, z łaski swojej, zgodziła się udawać mnie, to tylko wrzeszczy na mnie nieustannie. Przecież to nie moja wina, że ja, będąc cięższy, złamałem gałąź i zarazem nogę. Jakby człowiek przewidywał wszystkie katastrofy, to by się wystrzegał szukania guza gdzie popadnie, nie? Bądźmy jednak teraz poważni. Podpadłem jej teraz przez naszych rodziców, które podkablowali trenerowi, że mam pały z matmy. Dobrze, że udało mi się zaliczyć to cholerstwo z pomocą kolegi, ale nie przypuszczałem, że podkopię się i Kruczka, który kazał mojej siostrze w moim imieniu zaliczać wszystko u mojego nauczyciela. Uff, dobrze, że nic się nie wydało. 

W każdym razie plan się nie spalił, ani sprawa wiadoma się nie rypła, a że przysporzyłem jej trochę nerwów to cóż, mówi się trudno. Nie chciałem! A ona jeszcze mi podziękuje, że dzięki mnie jest o kilka lekcji do przodu i wykorzysta zdobytą wiedzę w Austrii. A poza tym, to chyba polubiła matematykę, bo się zamknęła w pokoju na cztery spusty i się uczyła już ze dwie godziny. Tylko nie do końca rozumiem w jakim celu wcześniej dwie godziny spędziła w łazience. Ale cóż. Teraz mam poważniejsze problemy na głowie, a lista niestety jest bardzo długa. Bo po pierwsze, rehabilitacja mi się opóźniła, co krótko mówiąc oznaczało, że na Turniej Czterech Skoczni to ja sobie pojechałem dupą po nieheblowanej desce. Sobczyk oczywiście kazał mi nie panikować, że ma dobre relacje z Mariną i na pewno zgodzi się jeszcze mnie poudawać do… no właśnie – dokąd? Prawdopodobnie do zawodów w Polsce… Żeby się zgodziła! Wszak trener Kruczek zapowiedział, że w Zakopanem ogłosi skład i może… Ach! chyba bym pod sam sufit skakał, gdybym zobaczył swoje nazwisko w kadrze olimpijskiej… Ja, nieopierzony gówniarz, w składzie na olimpiadę! Najmłodszy w wiosce olimpijskiej! Ale równie dobrze to Marina mnie może zabić dużo, dużo wcześniej. 

Po drugie. Chodzi o Klemensa. Bo jak wiecie to mój najlepszy kumpel, prawie jak brat. Ja wiem, że trudno udawać, że zna się przyjaciela na wylot, gdy się jest dziewczyną, ale Marina mogłaby być ciut milsza dla Murańki... Aż dziw bierze, że Klimek niczego nie podejrzewał i sądził ciągle, że to z nerwów wolę innych unikać i spać w pokoju z trenerem Sobczykiem (rzekomo mam szlaban i nadal nie mogę się dowiedzieć za co!) a przez telefon czy na chacie na FB to ja już jego stary dobry druh. Muszę chyba podać parę wskazówek tej mojej złośnicy, bo przecież nie przekreślę mojej męskiej przyjaźni z kumplem przez jakieś humory dziewczyńskie. I pomyśleć, że wszystko, co może się rozwalić jest z winy płci pięknej… 


[Marina] 

Wreszcie! Nareszcie! Lepszego dnia nie mogłam wymodlić! Od rana chodziłam z zadowoleniem na twarzy, aż w pewnym momencie to nawet Kot mi się spytał, czego się naćpałam (znaczy się naćpałem), że taki wyszczerz zębów mam. Kazałam mu spadać, bo co ja mu się tłumaczyć będę. W Engelbergu po raz ostatni udawałam brata i byłam, ba miałam prawo być, z tego powodu mega szczęśliwa. Umowa to umowa, nie? Spełniłam obietnicę i nic nie przeszkodzi mi na drodze bym mogła zacząć żyć po swojemu, sobą i taką jaką jestem. 

Jedyne, co kazało mi mieć się na baczności, to było nijakie zachowanie Sobczyka. Chodził smętny, jakby mu kto umarł i choć czasami mnie denerwował, to z drugiej strony było mi go żal, gdy widziałam tę jego udręczoną, przemęczoną twarz. A skoro potrafił czasami zadbać o moje psychiczne kobiece komforty, to tym razem ja siadłam koło niego i po babsku kazałam mu się spowiadać. 

- Dobra Grzesiek, co się dzieje? Bo wyglądasz jak zbity pies – zaczęłam, a trener jakby się tylko skurczył nerwowo, zezując w moją stronę.

- E, tam mała. Nie będę ci głowy zawracał dorosłymi sprawami. Powinnaś się przygotowywać do zawodów. 

- E, tam wielkoludzie! – Postanowiłam naśladować samego trenera. – Skoro czasami ty mi pomogłeś, to ja bym ci nie mogła?

- Naprawdę chcesz mi pomóc? – spytał niepewnie Sobczyk, jakby uważnie dobierał słowa na wypadek gdyby z jego ust wyrwało się coś, czego mógłby pożałować. Kiwnęłam mu tylko głową na dodanie otuchy. Poklepał mnie delikatnie po ramieniu, uśmiechnął się pod nosem i szepnął z dumą:

- Utrzyj dzisiaj innym nosa w konkursie. O nic więcej nie proszę. A moim problemem się nie przejmuj. Jak to się mówi, nawarzyłeś sobie piwa, to je wypij…

- A tyczy się to czego? – spytałam, niepewnie pocierając brew

- Dorosłych spraw, o których wiedzieć nie musisz! – odparł na wydechu trener i wyszedł, zostawiając mnie samą w zdziwieniu.

Przecież ja doskonale sobie radzę z dorosłymi problemami, nie? Bo kto doradzał Huli w relacjach damsko-męskich? Więc Sobczykowi bym miała nie pomóc? Albo inaczej. On uważa, że taki dzieciuch jak ja o życiu nic nie wie? Muszę pogadać ze Stochem i Hulą, żeby oni, dorośli, podpytali, o co temu biednemu Sobczykowi chodzi. Nie będę zołza, co się na samo pożegnanie tyłkiem wypina do wszystkich. Kultura musi być!


[Grzesiek]

Nie przeżyję! Na pewno dzisiejszego dnia nie przeżyję. Nawet jeśli Marina by stanęła na podium w szampańskim humorze. Przecież jakbym jej teraz powiedział to znowu bym musiał kombinować i wymyślać na poczekaniu durne kłamstwa dla Kruczka. Co ja mam zrobić? Powiedzieć przed konkursem źle, powiedzieć po konkursie… to może zakończyć się tragedią i weź tu bądź mądry człowieku. 

Mała od rana w szampańskim humorze. Też bym był na jej miejscu, gdybym nie był niczego świadomy. Tylko na jak długo, bo niestety zegar tyka, czasu coraz mniej, a prawdę trzeba będzie wyjawić, że nie wraca do Stams, tylko czeka ją ostry wyścig konkursowy zwany Turniejem Czterech Skoczni. Ja to mam ciężkie życie! I cholernie się o nie boję! Zdążyłem już poznać, kiedy Marina wpadała w furię i należało się jej bać. Dlatego miałem plan! Niby Mała chciała mi pomóc, ale dobrze, że jednak nie wiedziała jakiej pomocy potrzebowałem. Gdybym jej powiedział, zapewne czytalibyście wspomnienie trupa. Nie wzbudzając w niej żadnych podejrzeń, zostawiłem ją w szampańskim humorze i zapukałem do drzwi o widniejącym numerze 119. 

- Chłopaki musimy poważnie pogadać… – rzuciłem na dzień dobry, zamykając drzwi za sobą.

W nich była moja ostoja, jedyna nadzieja i być może tarcza obronna przed złym wilkiem. Znaczy się bardzo złą i wściekła kobietą, z którą zetknięcie się mnie nie ominie. 


[Janek]

Wreszcie coś mi się zaczyna układać! Może nie tak, jak sobie to zaplanowałem, ale idziemy w dobrym kierunku. Na śniadaniu widać było, że humory wszystkim dopisywały. Nawet gówniarzowi Prędkiemu. Ryj uśmiechnięty od ucha do ucha, a jaki uprzejmy dla wszystkich! Pewnie coś zmajstrował i się podlizuje lizus wszystkim! Ale, z dwojga złego, lepiej że nie wkurzał dzisiaj Kruczka. Niech się cieszy, że takim tępakiem nie jest, za jakiego go miałem i zaliczył tę matematykę. 

Po śniadaniu trener zarządził mały trening, a potem wzięliśmy się za pakowanie swoich sprzętów. Serwisant nam narty wypucował i już miałem chwycić swoje i spakować do pokrowca, jak zauważyłem, że Prędki spoglądał na swoje z pisakiem w dłoni. Pasjonujące naprawdę! Gapić się na swoje narty. Modły jakieś odprawia, rytuały, żeby się nie wyglebał czy czego go tam zassało? 

- Prędki! Bo znowu pojedziemy bez ciebie – wycedziłem obojętnie. 

- Mamy jeszcze czas. Myślę… – odparł, mając w poważaniu, że zwróciłem mu uwagę, że w kolejną odcinku „Zaginionego” nie miałem zamiaru brać udziału. 

- To dobrze, że myślisz. Ale rób to tam, gdzie trzeba, czyli w szkole! – warknąłem, a ten rzucił mi ostre spojrzenie. 

No dalej cwaniaku! Pewnie nawet bić się nie potrafił, taki to chudzierlak. Sztangi nawet nie podniesie, no bo pamiętacie tę akcję na siłowni? Nikt się nie dowiedział ile Prędki by podniósł, bo Kruczek wrócił wkurzony i odwołał trening.

- A ty nie chcesz sobie na nartach czegoś napisać? – spytał. – Wiesz, żeby ci takiego kopa zasadziło!

Jak ja ci zasadzę kopa to się nie pozbierasz, Prędki! Czemu ty tak na mnie działasz? Chociaż chwila, moment. Zaraz będziemy jechać na treningi, potem konkurs, może była pora zaczarować narty? Chociaż ja tam w czary nie wierzyłem. Jak już, to Bogu należy dziękować, za życie, za udany lot i że się chodzi w jednym kawałku.

Tak się zamyśliłem, że nawet nie zauważyłem, co ten Marcin nabazgrał na tych swoich nartach. Rzucił mi tylko pisaka i chwycił swój zestaw, bezczelnie mnie zostawiając samego. A co tam, jak taki ze mnie kozak luzacki, bo kazali mi się wyluzować i nie brać wszystkiego na poważnie, to napiszę sobie to, co mi pasuje. Skupiony, zamaszystym ruchem wypisałem drukowanymi literami na swoich nartach moje nowe motto życiowe „Luz w dupie”. I niech się dzieje wola Nieba! Albo wygram, albo mnie wykopią.


[Grzesiek]

Tak wiem, że sam jestem sobie winien. Mogłem zostać murarzem. Murowałbym sobie domy w spokoju i tyle. Albo piekarzem. Rano bym wstał do pracy, ciasto wyrobił i upiekł, a obok chałupy postawiłbym sobie kiosk. Jakby dzieciaki podrosły, to by sprzedawały, a ja bym sobie leżał na piecu. Ale mi się zachciało trenerki, to mam za swoje. Że mnie to piorun nie trzasnął na miejscu, nim żem to CV do Łukasza wysłał. 

Szedłem sobie korytarzem na zebranie wieczorne zarządzone przez Kruczka pracoholika i tak sobie rozmyślałem, gdy nagle aż mnie uderzyła ta wszechobecna cisza. Niemożliwe! Wróciłem się z powrotem i przeszedłem jeszcze raz, ale nie ma głupiego, nic nie było słychać. Zupełnie nic! Mucha jakby leciała (a nie leciała, bo wszak mieliśmy zimę) to pewnie byłoby słychać. A skoro było taką ciszę słychać, to mogły być dwa powody: albo chłopaków nie było, albo spali. Zerknąłem na zegarek. Dziewiąta. Niemożliwe, że o tej porze chrapali wszyscy równo jak jeden mąż. Już ja taki głupi nie jestem! No chyba że coś kombinowali. A jeśli ich nie było o tej porze w pokojach, to kombinowali na bank. A ponieważ były powody do świętowania, to wszystko powoli mi się składało w całość. I tak źle, i tak niedobrze! Mało miałem problemów z Mariną na głowie? 

Ogarnięty złymi przeczuciami, zapukałem do pierwszych lepszych drzwi. Jeśli nie miałem sklerozy, to był pokój Kamila i Stefana. Puk, puk. Cisza. Nie było ich! Nie, nie, nie. Znowu coś wymyślą i będzie na mnie, Kruczek mi głowę urwie. Przeszedłem się przez korytarz i, jak pierwszy gestapo, zrobiłem nalot na wszystkie drzwi, ale zamknięte na trzy spusty, tylko pokój Pietera otwarty, jak zwykle, na oścież, ale pusty. Tego to kiedyś ukradną razem z futryną, a nie zauważy. Już miałem lecieć z alarmem do Łukasza, ale po drodze cymbałów znalazłem. Wyobrażacie sobie? Całe towarzystwo siedziało przy kanapie w holu, pochylone nad stołem. I cisza. Własnym oczom i uszom nie wierzyłem. Cisza jak makiem zasiał.

Stanąłem sobie zaskoczony przy kolumnie, żeby się napatrzeć na zapas, bo to ósmy cud świata niespotykany. Wszyscy wpatrzeni w ten stolik, jak w tablicę wyników. Pietrek siedział wciśnięty w fotel i wyglądał, jakby próbował nie oddychać. Kamil kucał na podłodze, a przez ramię zaglądał mu zwycięski Ziobro. Nawet Kubackiemu wyszła na czole zmarszczka, która wskazywała, że naprawdę intensywnie nad czymś myślał. A Kot trzymał nad stolikiem rękę w górze. Stefan i Prędki (znaczy się Marina w przebraniu Marcina oczywiście) przysunęli się do Kota i wpatrzeni jak w obraz, czekali na jego ruch, a Piotrek raz po raz rzucał im karcące spojrzenie, jakby sugerował, że oddychają niepotrzebnie.

Drodzy państwo, polscy skoczkowie grali w bierki! W wieczór po Jaśka zwycięstwie!

Bałem się ruszyć, by nie popsuć tej idealnej harmonii świata. A wtedy za moimi plecami pojawił się Łukasz Kruczek.

- Widzisz? Znalazłem na nich sposób – powiedział do mnie z dumą i ze śmiechem. – Cztery pięćdziesiąt, a dwa tygodnie spokoju!


--
Jeśli mam ponarzekać to tylko na sprawę z podkładem muzycznym, ponieważ chciałyśmy wrzucić piosenkę pani Okupnik, z której jest zaczerpnięty tytuł rozdziału (polecam się zaznajomić z tekstem!), ale jej nie było, więc musiałam z Arią szukać innego podkładu. Wszak są obiecane bierki, i Marcin, i Niunio! Mundial trwa, wakacje w toku i coraz bliżej do LGP w Wiśle :)
Megi

Wakacje się zaczęły, ale mamy nadzieję, że ciągle nas czytacie! Lubicie matematykę? :) A.